Podróż do Lubartowa

To była nieplanowana, nagła i służbowa podróż. Lubartów pod Lublinem, usłyszałem w słuchawce telefonu we wtorek po Wielkiejnocy. Raptem 160 km od Warszawy, czy coś egzotycznego, coś innego uda mi się zobaczyć i opisać? Na wszelki wypadek wziąłem ze sobą aparat fotograficzny. Wyruszyliśmy następnego dnia, w środę 30 marca tuż po dziesiątej. Ciepło, słonecznie, pierwsze oznaki wiosny. Po drodze na łąkach, na polach bardziej zielono niż w Warszawie, ale to naturalnie, nie wynikało to z pozycji geograficznej, klimatycznej i nie wynikało z „dalekości” od Warszawy- pomyślałem sobie. To całkiem, całkiem bardzo blisko. (Jak później się okazało po całej trasie jedyny raz widziałem, i to tylko kawałek,  bardzo lekko falistej równiny moreny dennej. Nie zdążyłem zrobić zdjęcia).

Jechałem z dość liczną ekipą i całkowicie od niej uzależniony; miejsce postoju, miejsce docelowe i czas- o niczym nie mogłem decydować się.

Mieliśmy spory zapas czasu do rozpoczęcia właściwego zajęcia, więc ekipa się nie spieszyła. Trasa niedługa, mimo to zatrzymaliśmy się na papierosa i na śniadanie. Dla niektórych to pierwszy posiłek dnia, dla mnie to drugie śniadanie. Nie byłem głodny, ale doświadczenie w podobnych zajęciach  (wyjazd na zdjęcia!) kazało mi zrobić wszystko co ekipa, poza tym nie wiadomo czy będziemy mieli czas na obiad.

IMG_9646

Postój na papierosa. Piękna pogoda była, chciało się żyć!

Śniadanie, drugie śniadanie czy też lunch odbyło się w amerykańskiej sieciowej restauracji z ogromnym, wysokim słupkiem reklamującym, ulokowanej na szczerym polu, w pobliżu krzyżowań, ale to nie autostrad, i dość daleko do skupisk ludzkich. Widziałem grupę młodzieży licealnej, stołującej w restauracji i wyjeżdżającej z niej własnym samochodem. Marka i marketing ciągle przyciągają klientów i bronią się same. Źle nie jest, pyszne było. I na koszt pracodawcy.

Przyjechaliśmy wczesnym popołudniem, od razu na plan zdjęć a nie tak jak spodziewałem, najpierw do hotelu. Znajomy reżyser zaprosił mnie tu do pracy jako tłumacz języka wietnamskiego. Jako tłumacz byłem przedstawiony i na samym początku kiedy ekipa miała sporo do roboty to ja wcale nic nie musiałem zająć w tej całej krzątaniny. Poszedłem do jedynego Wietnamczyka w zakładzie i zacząłem z nim rozmawiać.

Od razu niespodzianka. Właścicielem zakładu jest młode małżeństwo Polaków, Wietnamczyk jest tylko zwykłym, szarym pracownikiem. Wcześniej byłem święcie przekonany, że będzie to zakład pracy prowadzony przez Wietnamczyków; Wietnamczyków będzie więcej i będę miał dużo do tłumaczenia. Byłem nieco rozczarowany.

Jednak ze szczerej rozmowy wynikało bardzo dużo ciekawych rzeczy. Cztery lata temu  zaczął tu pracę Bay, ów Wietnamczyk, choć wszyscy wołają na niego Nam, aby było łatwiej. Zakład miał się dobrze, ale z czasem szło coraz gorzej. Teraz to ledwo wiąże koniec z końcem. Właściciele miewali kłopoty finansowe; bywają, że wypłacają mu wynagrodzenie z opóźnieniem. Ale zawsze przepraszają za to i wyjaśniali dlaczego. Starają się dotrzymać warunków umowy, płacili mu tyle samo co w czasach prosperity. On z kolej sam od siebie proponował niższą stawkę w oczekiwaniu na poprawę, na lepsze czasy.

Przyzwoici ludzie- pomyślałem.

Bay pracował wcześniej w znanej wietnamskiej restauracji w samym centrum Warszawy przez kilka dobrych lat. Nielegalnie, bo nie miał dokumentów pobytowych w Polsce. Raz przytrafiła kontrola straży granicznej. Jeden z funkcjonariusz pilnował drzwi do kuchni. Gotował- bo trzeba realizować zamówienia przecież- mówił po latach. Jego młodszy i chudy kolega z parasolką wyskoczył  z pierwszego piętra na podwórko. Nic jemu nie stało. Bay schodził ze stanowiska pracy ostatni. Nie chciał ryzykować. Miał swoje lata, nie był lekki. Po rynnie schodził na dół. Udało się. Pięciu innych kolegów ze sali zostało zatrzymanych, trzech  zostało deportowanych, dwóch dostało pobyt tolerowany.

Skorzystał Bay z ostatniej ustawy tzw. abolicyjnej dla cudzoziemców i zalegalizował swój pobyt w Polsce. „Jak dostałem kartę pobytu to od razu  czułem się lepiej i pewniej. Nie musiałem się ukrywać i bać się nawet na widok ochroniarzy”- mówił mi za zapleczem zakładu z widokiem na duże osiedle mieszkaniowe w Lubartowie. I stąd, z Lubartowa pojechał w odwiedziny żony i dwójki dzieci po siedmiu latach rozłąki. Kiedy wyjechał z kraju dzieci były nastolatkami teraz  osiągnęły już pełnoletniość. Z jego oszczędności, przesłanych z Polski jego żona wybudowała dom, choć skromny, ma dokąd wracać. Nie jest tak źle- powiedział- za niepełne dwa lata mogę uzyskać kartę pobytu na 5 lat. To dużo ułatwia i pracę i pobyt w Polsce. Chciał, aby żona dołączyła do niego.

Klasyczny los Wietnamczyków w Polsce- pomyślałem sobie. I właściciele i on zasługują na przyzwoity zarobek.

Taka myśl krążyła mi w głowie. I kiedy prowadząca programu zapytała mnie jak brzmi wietnamskie słowo „szczęście” to zamiast podać dokładne tłumaczenie na wietnamski tego słowa ja podałem stare, wietnamskie słowo „phúc”.

IMG_9990

„Phúc”- stare i pojemne słowo w języku wietnamskim. Owszem, ma znaczenie „szczęście”, ale nie tylko. „Phúc” to także fortuna, nie byle jaka, fortuna pozytywna, nie nowo-bogactwo, tylko zasłużone, albo dziedziczone po pełnych dobroci rodzicach i przodkach. Fortuna, którą możemy przekazać swoim dzieciom, następnemu pokoleniu. Bo przyzwoicie zachowujemy się za nasze, własne życie. „Phúc” to także dobroć i błogosławieństwo, dobroć i błogosławieństwo od naszych rodziców, od naszych przodków i całkiem możliwe od nas przekazane naszym dzieciom.

Tyle mam do tłumaczenia i wyjaśnienia prowadzącej, właścicielom i pracownikom zakładu w drugim dniu pobytu w Lubartowie.

Myśl o „zasłużeniu na fortunę,  możliwości  jej przekazania następnemu pokoleniu” kołatała się w  mojej głowie. Mówiłem niezgrabnie, chaotycznie, mało zrozumiale. Głos mi drżał. I w pewnej chwili się  łamał.

Nie spełniłem zadania tłumacza. I z pozycji tłumacza, obserwatora stałem się uczestnikiem rewolucji. Udzielały mi się emocje, napięcia i stres całego przedsięwzięcia.

Ale warto było być wrażliwym. Warto było być  empatycznym. Warto było być przyzwoitym.

IMG_9965

 Sielankowy, wiosenny poranek w Lubartowie

PS. Ze względu na szeroko pojęte „dla dobra sprawy”  oraz pewne rygory nie mogę opisać dokładnych  i czytelniejszych sytuacji. Sądzę, że po jakimś czasie mogę poprawić tekst, aby stał się bardziej klarowny, zrozumiały

Zwykły wpis